Często myślę o Ugandzie

Wywiad z Antonim Tompolskim na temat wyjazdu misyjnego do Ugandy

Skąd w ogóle wzięła się idea Alfy w Ugandzie?

W zasadzie chodziło na początku o coś innego. Ojciec Marian Gołąb OFMConv, misjonarz w Ugandzie, odwiedzał Kraków i propagował pomysł ewangelizacji wizualnej w Afryce. Akurat przyjechał do niego Joseph Alumansi – świecki odpowiedzialny za ruch charyzmatyczny w Ugandzie. I tak spotkaliśmy się razem, gdyż chcieli oni prosić naszą wspólnotę o modlitwę i wsparcie dla tego projektu ewangelizacji. Ale wyszło inaczej. Od słowa do słowa okazało się, że Alfą są bardziej zainteresowani, a my mamy doświadczenie w prowadzeniu studenckich kursów Alfa. I tak powstał pomysł, że pojedziemy im pomóc.

Czy miał Pan trudności z podjęciem decyzji o misji?

Decyzja była podejmowana jakby na raty, ponieważ rodziła wiele różnorakich konsekwencji. Potrzeba było kilku chętnych ludzi i poważnych zasobów finansowych. Ale chciałbym przytoczyć dwa fakty, które rzutowały na pozytywne rozstrzygnięcie decyzji.

Po pierwsze, gdy powstawała nasza wspólnota modliliśmy się o to, by Bóg jakoś pokazał nam Swój zamysł dla nas. I wtedy pojawił się werset z Dziejów Apostolskich 1,8: „ …będziecie moimi świadkami… aż po krańce ziemi”. Dla małej grupki, która wtedy ledwie robiła kurs Alfa w Duszpasterstwie, to było coś zupełnie przekraczającego nasze myśli. Ale umieściliśmy ten werset w naszym statucie. To był 2007 rok. Mniej więcej w tym samym czasie gościliśmy liderów Alfy z Manchesteru w Anglii. To była krótka i nieplanowana wizyta, jednak bardzo ważna. Podczas spotkania modlitewnego, nasi goście mieli proroctwo dla nas o Afryce. To było bardzo dziwne i sam przyjmowałem to z niedowierzaniem, zwłaszcza, że planowaliśmy akurat wyjazd misyjny na Kaukaz, który doszedł do skutku. Byłem więc wówczas zainteresowany zupełnie innym regionem świata.

Trzeba jeszcze powiedzieć o ważnym fakcie, bo myślę, że to absolutnie czyste Boże działanie, niezwyczajna korelacja zdarzeń. Na dwa miesiące zanim dostaliśmy zaproszenie do Ugandy (kiedy jeszcze nikt z nas nie przypuszczał, że może się to wydarzyć), nabrałem przekonania, aby powołać w naszej wspólnocie grupę do organizacji kursów Alfa. A więc ludzie zostali powołani do tego dzieła wcześniej i co więcej: entuzjastycznie zareagowali na zaproszenie. Też przeczuwali w tym Boże działanie. Miałem pragnienie, które z pomocą Bożą się zrealizowało, by przynajmniej część z tej grupy udała się do Londynu i wzięła udział w szkoleniu tam, gdzie narodził się kurs Alfa. Dodatkowo, osoby odpowiedzialne za Alfę w Polsce doszły do przekonania, że podczas corocznej konferencji stowarzyszenia potrzebne jest poprowadzenie ścieżki szkoleniowej GAT (Global Alpha Training), dla tych, którzy będą w przyszłości trenerami ekip kursów. To było dokładnie to, co mieliśmy robić w Ugandzie. A więc byłem autentycznie zaskoczony tym, jak Bóg powiązał wiele różnych zdarzeń. Wiele podobnych znaków towarzyszyło nam również w Ugandzie.

Jakie były Pańskie obawy, a jakie oczekiwania? Które z nich się spełniły?

Miałem taki sen przed wyjazdem, że atakuje nas lew, a ja nie wiem, jak się przed nim bronić. A tak na poważnie, to obawiałem się, czy różnice kulturowe nie zakłócą naszego przesłania. Okazało się to rzeczywiście poważną przeszkodą. Oczywiście baliśmy się o nasze zdrowie. W Ugandzie co 7 osoba jest zakażona HIV. Jest wiele chorób i pasożytów, które nie występują u nas. Dużym problemem jest zanieczyszczenie wody – na przykład nie można myć zębów w bieżącej wodzie, ani nawet otwierać ust pod prysznicem. Nie powinno się dotykać rękami ust itp. Te wszystkie zalecenia wydawały się trudne do zapamiętania.

Pojechaliśmy tam w celu przeprowadzenia szkolenia GAT dla ekip studenckich z dziewięciu uniwersytetów w Kampali, stolicy Ugandy. To się udało, choć ostatecznie ekip było sześć a nie dziewięć. Dziś, gdy trochę lepiej znamy tych ludzi i ich realia, zrobilibyśmy to pewnie trochę inaczej, ale mimo to jestem przekonany, że było to ważne i potrzebne wydarzenie.

Czy wróci Pan tam jeszcze? A może prowadzący ugandyjską Alfę zawitają do Krakowa?

Nasz wyjazd postrzegam jako początek ważnej współpracy. W Ugandzie są Polscy misjonarze, franciszkanie z Krakowa. Mamy z nimi dobry kontakt i planujemy im pomagać w kursach, które organizują na terenie swoich parafii. To zrozumiałe, że od czasu do czasu zawitają do nas. Poznaliśmy też kapelanów i liderów katolickich wspólnot na uniwersytetach. To dla nich robiliśmy szkolenie. Oni potrzebują jakiegoś nowego modelu duszpasterskiego i taki upatrują w Alfie. Chcemy im pomagać i podtrzymywać tę współpracę. Kolejny wyjazd tam wydaje się być naturalną konsekwencją takich planów.

Czy zauważył Pan jakieś różnice między naszym przeżywaniem wiary, a tym, jak podchodzą do tego mieszkańcy Afryki? Czy są np. bardziej otwarci i wylewni podczas wielbienia lub modlitwy wstawienniczej?

Modlitwa wstawiennicza wygląda zasadniczo tak samo. Duch jest ten sam. Choć faktem jest, że Ugandyjczycy są na ogół bardziej emocjonalni, spontaniczni. Widać to choćby podczas Eucharystii, gdzie wszyscy żywo śpiewają, klaszczą, a nawet tańczą. Jest wiele procesji tanecznych podczas mszy. Ruch nikogo nie dziwi. Podstawowym instrumentem jest bęben. Uwielbiają wystukiwane rytmy.


Istnieje poważna różnica w podejściu do wiary. Podam taki przykład. Gdy przeciętny Ugandyjczyk jedzie samochodem i ma jakąś kolizję, to nigdy nie pomyśli, że to przypadek, albo jego wina. Jest przekonany, że ktoś, jakaś duchowa siła musi za tym stać. Bierze więc kurę i idzie do czarownika, aby się dowiedzieć, o co tu chodzi. Czarownik czyni swoje czary i oznajmia, że to z powodu sąsiada, który rzucił na niego zły urok. Teraz sprawa staje się poważniejsza, więc nasz przyjaciel bierze kozę, idzie znów do czarownika, aby ten, używając swojej mocy, cofnął zły czar. A gdy go na to stać, bierze jeszcze jedno zwierzę i oddaje czarownikowi, aby ten rzucił zły czar z powrotem na sąsiada. Tak tu jest postrzegana duchowa rzeczywistość.

A jak Was przyjęli? Czy był ktoś, komu przeszkadzała Wasza obecność? Spotkaliście przeciwników kursu Alfa lub osoby negatywnie nastawione do wiary?

Byliśmy bardzo życzliwie przyjęci i cały czas opiekowano się nami. Nawet na chwilę nie spuszczano z nas oka. Obawiano się, jak sobie poradzimy w nowej rzeczywistości. Rzeczywiście biali ludzie to na większości tych obszarów (nawet w stolicy) zjawisko bardzo rzadkie i budzące najczęściej wiele zaciekawienia i ekscytacji.

Doświadczaliśmy jednak czegoś, co opisałbym, jako walkę duchową. W wielu miejscach naszego pobytu zdarzało się na przykład, że w nocy ktoś strasznie krzyczał. Były to wręcz nieludzkie krzyki. Niewiele domów w Ugandzie ma okna, często zastępują je zwykłe siatki – moskitiery, a więc odgłosy z zewnątrz dobrze słychać. Te krzyki trwały godzinami, tak jakby kogoś mordowano lub strasznie torturowano. W życiu nie słyszałem czegoś takiego. Ojciec Marian mówił, że to opętani, że nasza obecność porusza duchowe siły i Zły się uaktywnia. On czuł się zagrożony.

Co najbardziej utkwiło Panu w pamięci z tej wyprawy? Jak wpłynęła na Pańskie życie?

Często myślę o Ugandzie. O ludziach, o kościele, o swoich przeżyciach. Tam ciągle jest wiele niewykorzystanych możliwości głoszenia Ewangelii. Niewielkim środkami można wiele zdziałać. Mam w głowie wiele obrazów z wyprawy do buszu, gdzie spotykaliśmy ludzi z niewielkim kontaktem z cywilizacją. Oni ciągle nie znają Chrystusa i nie mieli okazji poznać. To wstyd dla nas, katolików, że tak niewiele robimy – tak jakby nam nie zależało, jakby Chrystus nic dla nas nie znaczył. A jeżeli faktycznie nie jest cenny dla nas, to nie widzimy powodów, by się trudzić aby zanieść go innym.

Czy jest coś jeszcze, czym chciałby się Pan podzielić?

W Matudze, jednej z franciszkańskich parafii, zdarzył się niesamowity wypadek. Ojciec Wojtek odnalazł kiedyś w swoich rzeczach niewielką kobrę, jednego z najbardziej jadowitych węży na świecie. Kiedy włożył rękę pomiędzy ubrania i poczuł coś chłodnego wyciągnął coś, co okazało się żywym, jadowitym gadem. Cudem nie został jednak ugryziony! Potem odnaleziono w tym miejscu jeszcze dziewięć węży. Było tam gniazdo kobr, a oni tam mieszkali, pracowali i spali. Przez cały ten czas nikomu nie stało się nic złego. Czyż Pismo nie mówi: „Tym, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą… węże brać będą do rąk ” (Mk. 16, 17-18).
Nie jest przypadkiem, że miejscowi czarownicy unikają kontaktu z księżmi. Czują w ich obecności „większą siłę”. Tam, w Ugandzie, rzeczywistość duchowa jest bliżej codziennego życia, doświadcza się jej na każdym kroku.

We wrześniu 2011 roku pięciu członków naszej Wspólnoty wyjechało do Ugandy w celu przeprowadzenia szkolenia ekip studenckich kursów Alfa w Kampali. Przeczytaj więcej o tej misji.