Wspomnienia z Ugandy

Czyli o zaskakujących różnicach kulturowych, gigantycznych pytonach, szpitalu bez lekarza i inspirującej pracy polskich misjonarzy franciszkańskich… oczami Pawła Zagórskiego.

Jak wiadomo (lub nie) byliśmy w Afryce, by podzielić się z tamtejszymi studentami naszym doświadczeniem w organizowaniu ewangelizacyjnych kursów Alfa.

Szkolenie szło nam na początku raczej opornie, głównie przez fakt istnienia dużych różnic kulturowych i afro-angielski, który czasem trudno było zrozumieć. Jednak w trakcie kolejnych dni rozkręciło się i myślę, że to był błogosławiony czas. Kursy Alfa ruszyły już na prawie wszystkich uniwersytetach, których przedstawiciele byli obecni podczas szkoleń.

Czas w Afryce minął nam bardzo szybko i obfitował w wiele wrażeń. Po pierwsze, mieliśmy sporo pracy i wiele niespodziewanych punktów programu. Po drugie, szybko odczuliśmy wspomniane już różnice kulturowe, często w sprawach o których bym nigdy nie pomyślał… Od nikłego przywiązania do zegarka (dwie godziny spóźnienia nie jest tam niczym nadzwyczajnym czy niestosownym); przez fakt, że kobiety nie zasiadają do stołu, przy którym siedzi mężczyzna; aż po cenną lekcję, że „can I see that” oznacza „can I take that”. Ale po kolei…

W Ugandzie jest w zasadzie jedno miasto, Kampala. W Kampali prąd częściej jest niż go nie ma. Im dalej od Kampali tym rzadziej jest prąd… o dostępie do internetu nie wspomnę. Za to telefon komórkowy ma każdy, bo Afryka przeskoczyła etap telefonii naziemnej. Ludzie muszą tu nie tylko co jakiś czas kupować „air time”, czyli doładowywać konto, ale także doładowywać za opłatą baterię swojego telefonu w oznaczonych punktach.

Nie można nam pić tamtejszej wody, kąpać się w jeziorach, dać się pogryźć przez komary, itd. Musimy uważać co jemy i czy mamy zdezynfekowane ręce. Wszystko grozi nam różnymi poważnymi chorobami, ponieważ nasze europejskie organizmy nie są przyzwyczajone do afrykańskich bakterii, wirusów i pasożytów. Powrót do Polski też grozi… przeziębieniem, o czym przekonałem się na własnej skórze.

We franciszkańskim klasztorze w Matudze jeszcze nie dawno mieszkały żmije, teraz już tylko karaluchy (wielkie na 10 cm, bez żadnej przesady), gekony i takie przezroczyste jaszczurki, które potrafią chodzić po suficie. Lokalni ludzie mieszkają zwykle w glinianych chatkach. Nie dlatego że nie da się tam zbudować domu, tylko dlatego, że prawie nikomu nie chce się tego robić. To kolejna kulturowa sprawa – nikt tam nie pracuje zbyt ciężko. Poza tym nie ma zimy, więc chatki służą tylko do spania, składowania różnych przedmiotów i chronienia się przed deszczem. Pada codziennie, ale szybko i intensywnie. 10 minut po deszczu już jest słoneczko. Ludzie więc gotują, piorą i w ogóle żyją na zewnątrz. Uprawia się tam głównie bawełnę, kawę, trzcinę cukrową, orzechy ziemne i oczywiście z pięć rodzajów bananów. Zbiory można robić 2-3 razy w roku. Mimo to jest tu wiele głodujących dzieci, a cukier jest droższy niż w Polsce.

Typowy model rodziny jest nieco inny od naszego. Jest to 2 + 10. Trzeba przy tym zwrócić uwagę na fakt, że mąż zajmuje się raczej sobą niż rodziną. Wszystko co związane z domem i wychowaniem dzieci jest na głowie kobiety (dosłownie i w przenośni). Często widzieliśmy o poranku kobiety niosące na głowach kanistry z wodą, kosze z praniem czy jedzeniem, a raz nawet pęk dwumetrowych kijów bambusowych które ważyły pewnie z 15 kg. Mężczyzn noszących ciężary raczej nie widzieliśmy, chyba że wiozących coś na motorze lub rowerze. Za to zdobycie żony nie jest łatwym zadaniem. Tradycyjne oświadczyny składają się z ośmiu etapów! W jednym z nich mężczyzna posyła posła, by wynegocjować podarunek jaki musi złożyć teściom w podzięce za wychowanie żony. Taka typowa cena to cztery krowy, czyli jak na lokalne warunki suma dość astronomiczna. Rodzice kobiety wolą raczej, by młodzi mieszkali bez ślubu, niż by zięć wywinął się nieadekwatną daniną. Franciszkanie w Matudze są już tam dwa lata i mieli w czasie naszego pobytu DRUGI ślub w parafii. Żeby wziąć ślub kościelny trzeba mieć pozwolenie od rodziców, a na to, jak już wspomniałem, niestety mało kogo stać.

Biedę dotkliwie odczuwają dzieci. Szkoły, nawet te państwowe są płatne. Byliśmy w szkole przy klasztorze franciszkańskim w Kakooge, prowadzonej przez braci szkolnych. Jest to, jak wspominał ojciec Marian, jedna z najlepszych szkół w kraju. Około 90 dzieci w klasie… a jednak gdy wchodzi nauczyciel jest cisza jak makiem zasiał i wszyscy patrzą na niego jak w obrazek, czekając aż coś powie lub o coś zapyta. Trochę ciężko to sobie wyobrazić w polskiej szkole, ale to pewnie między innymi wynik stosowanych w Ugandzie kar cielesnych. Dzieci mieszkają w przyszkolnym internacie, który można porównać chyba tylko do koszarów wojskowych. Kilkadziesiąt trzypiętrowych łóżek z wielkim drewnianym kufrem zajmującym 1/3 każdego posłania. Widok jest dość przytłaczający, ale zapewne dla tych dzieci to i tak znaczący postęp w porównaniu z tym, co mają w domu. Na ładnie utrzymanym dziedzińcu co kawałek widnieją tabliczki z wychowawczymi napisami, m.in. „Nie przyjmuj podarunków w zamian za seks”, czy „Nie daj się sprowadzić na złą drogę przez rówieśników”.

Mieliśmy też okazję odwiedzić Nabyeyę. Jest to miejsce, w którym w latach 1943-1945 mieszkało około dwa tysiące polskich uchodźców z Syberii. Dotarli do Afryki i dostali azyl w Ugandzie oraz w Tanzanii. Mimo, że byli tam głównie starcy, kobiety i dzieci (mężczyźni zdolni do walki dołączyli do armii generała Andersa), zdążyli oni w ciągu dwóch lat wybudować kościół, szkołę i cmentarz. Do dziś są to najokazalsze budynki w promieniach dziesiątek, jeśli nie ponad 100 km.

Polska obecność w Ugandzie jest jednak przede wszystkim kojarzona z franciszkańskimi misjonarzami. W tej chwili stacjonują oni w dwóch miastach: Kakooge i Matuga. W czasie naszego pobytu było tam w sumie tylko czterech ojców. Ich praca jest ciężka i wymaga wielkich poświęceń. Każdy z klasztorów musi zaopiekować się poza macierzystą parafią kilkunastoma kaplicami dojazdowymi. Misjonarze starają się przynajmniej raz w miesiącu odprawić w każdej z nich mszę świętą. Poza tym ojcowie wybudowali i wspomagają szkołę w Kakooge, a teraz budują kolejną (bardzo dużą!) w Matudze. Podczas naszego pobytu w Kakooge ojciec Marek, mimo tego, że właśnie przechodził malarię i jednocześnie jakiś łagodny rodzaj tyfusu, z samego rana pojechał do szkoły prowadzić zajęcia z dziećmi. W Matudze znajduje się także szpital prowadzony przez siostry zakonne ze zgromadzenia św. Franciszka. W szpitalu nie ma niestety lekarza (!), ale stanowi on duże błogosławieństwo dla okolicznych wiosek.

Przypomina mi się również ciekawa historia opowiedziana ojca Mariana, przypominająca mi nieco nasza legendę o smoku Wawelskim. W pewnej wiosce zauważono rano w wielu miejscach położoną pokotem trawę. Ślad jednoznacznie wskazywał na to, że w okolicy grasuje gigantyczny pyton. Mieszkańcy pozbierali więc pieniądze zakupili kozła i… nie wypychali go siarką, tylko przywiązali grubym łańcuchem do drzewa. Nazajutrz znaleźli pod tym samym drzewem wielkiego węża, który co prawda bez trudu połknął kozła, ale nie mógł się już wyswobodzić od przywiązanego do drzewa łańcucha. Co ciekawe, historia jest najzupełniej prawdziwa i miała miejsce na kilka tygodni przed naszym przyjazdem.

Często jestem pytany o to, jakie trudności napotkaliśmy podczas wyjazdu. Już podczas organizacji i przygotowań do misji zdałem sobie sprawę z ważnego faktu. Zobaczyłem, że wielu osobom dość łatwo jest zaakceptować i popierać materialną pomoc dla ludzi z krajów, w których panuje bieda, a zdecydowanie trudniej zaangażować się w niesienie tam Dobrej Nowiny. Wpłacenie pieniędzy na studnię dla biednej wioski w Ugandzie, czy ufundowanie stypendium dla afrykańskiego dziecka przychodzi często zdecydowanie łatwiej, niż finansowe lub modlitewne zaangażowanie się w ewangelizację dokładnie tych samych ludzi. Będąc tam i widząc jak wygląda ich życie nasunęła mi się refleksja, że choć pomoc bytowa jest oczywiście potrzebna, to zmienia ona tylko standard życia, podczas gdy wiara w Boga może fundamentalnie zmienić całe życie.

W Ugandzie chyba nie wyewoluował jeszcze „bojujący ateizm”. Kilkukrotnie spotkaliśmy się z sytuacjami gdy muzułmanie (stanowiący jakieś 10% populacji), czy przedstawiciele kościołów chrześcijańskich wystawiali w środku miasta głośniki i organizowali „głoszenie”. Nikogo to nie dziwi, ani nie gorszy. Wydaje mi się jednak, że ludzie podchodzą tam dość ostrożnie do nowych inicjatyw. Ojciec Marian wspominał, że istnieje tam wiele miniaturowych kościołów, których faktycznym celem jest wyciągnięcie pieniędzy z ludzi, którzy i tak są przecież biedni. Dla tego musieliśmy bardzo podkreślać że kurs Alfa nie jest ani denominacją, ani ruchem religijnym, a jedynie narzędziem przydatnym do pogłębiania wiary i pomagania ludziom w poznaniu Chrystusa. Narzędziem jednym z wielu, jakie możemy stosować w Kościele, ale z naszego doświadczenia niezwykle cennym i skutecznym.

W Afryce nie brak jadowitych węży, kultu złych duchów, a wypicie nieprzegotowanej wody czy ugryzienie komara niejednokrotnie kończy się potencjalnie śmiertelnymi chorobami. Pamiętajmy w modlitwach o błogosławieństwo dla misjonarzy oraz o nowe powołania misyjne. Ci ludzie dosłownie poświęcają życie głoszeniu Ewangelii i niezbędne jest im nasze wsparcie!

We wrześniu 2011 roku pięciu członków naszej Wspólnoty wyjechało do Ugandy w celu przeprowadzenia szkolenia ekip studenckich kursów Alfa w Kampali. Przeczytaj więcej o tej misji.